poduszkowietz

"Niczego nie daje zapadanie się w marzenia i zapominanie o życiu." – Czyżby?…

„Wielki Gatsby” F. Scott Fitzgerald 23 Maj, 2013

Filed under: recenzje — finkaa @ 8:26 pm
Tags: , , ,

wielki Wydawnictwo: CONFORM Oficyna Widawnicza

Rok wydania: 1991

Ilość stron: 110

 

Z Gatsby’m po raz pierwszy spotkałam się na studiach, trzy lata temu. W ramach zajęć z literatury amerykańskiej obejrzałam ekranizację tej niesamowite j powieści z Toby’m Stephens’em w tytułowej roli, oraz Paul’em Rudd’em w roli Nick’a Carraway’a. Stwierdziłam wtedy, że z całą pewnością wrócę kiedyś do tej lektury. Traf chciał, że kilka lat temu natknęłam się  na tę książkę w poznańskim antykwariacie i stałam się właścicielką wydania z 1991 roku za jedyne 2 zł.

 

F. Scott Fitzgerald jest uważany za jednego z najwybitniejszych powojennych pisarzy amerykańskich. Jego powieści, przesiąknięte autobiograficznymi wątkami, oraz rozczarowaniem Ameryką lat 20-tych XX wieku, sprawiły, że został okrzyknięty „kronikarzem epoki jazzu”.

 

Ameryka za  czasów prosperity, czy jak ktoś woli „roaring twenties”, nie była okresem sprzyjającym romantycznym uniesieniom, lub kierowaniem się sercem. Niestety, nie wszyscy to zrozumieli. Jay Gatsby postanowił pójść pod prąd i jako biedny chłopak zakochać się na zabój w ślicznej, bogatej dziewczynie. Młodziutka Daisy, choć również zakochana po uszy, szybko zapomniała  o swoim ukochanym, gdy ten wyruszył na wojnę. Wyszła za mąż za kogoś ze swoich sfer. Co jednak wydarzyło się, gdy Jay odnalazł swoją miłość po latach? Czy pieniądz naprawdę rządzi światem, czy może prawdziwa miłość przetrwa wszystko?

 

Książka fantastycznie oddaje ducha epoki. Whisky w czasach prohibicji leje się strugami na uroczystych bankietach w najbogatszych domach Nowego Jorku. Mężczyźni uprawiają hazard i prowadzą romanse,  o których wiedzą wszyscy, nie wyłączając małżonek, właśnie zaczynających rozumieć, że wcale nie chcą być nazywane kurami domowymi. Gdzieś między tymi rozszalałymi młodymi ludźmi, którzy  zdają się doskonale wiedzieć czego chcą, a jednocześnie gubić się w odmętach ludzkich odruchów, takich jak smutek, tęsknota, czy sympatia, wyłania się postać Nick’a Carraway’a. Nick, jako narrator, opowiada niezwykłą przypowieść, o mężczyźnie, który uwierzył w amerykański sen i upadł pod jego ciężarem.

 

Z całą pewnością o powieści można powiedzieć, że jest dobra. Jest nawet więcej niż dobra. Porusza czytelnika do żywego, a to znaczy, że jest genialna! Bohaterowie to zgnilizna społeczna, która kopie leżącego. Jako odbiorca, czułam się w obowiązku dokonywać ciągłej oceny zachować poszczególnych postaci. Dotarło do mnie, że to co roiłam sobie na temat amerykańskiego snu niekoniecznie musi być prawdą. Fitzgerald dobitnie zaznaczył, co nie podobało mu się wśród ludzi, z którymi przyszło mu żyć, a jego niezadowolenie odbiorca czuje na własnej skórze.

 

Język powieści nie należy do najłatwiejszych, ale to tylko dodaje całości smaczku. Powieść przecinana jest opisami barwnych przyjęć, oraz otaczającej luksusowe posesje przyrody. Dialogów jest w sumie jak na lekarstwo. Fabuła skupia się na subiektywnej opinii Carraway’a, który przygląda się całej sytuacji z boku i referuje ją najwierniej jak potrafi.

 

Jeśli chodzi o minusy, to niestety wydanie z 1991 roku charakteryzuje się bardzo małą czcionką, która na szczęście chyba już wyszła z użycia. Z tej ledwo stustronicowej powieści, spokojnie można było zrobić 180 stron.

 

Książkę bezwzględnie polecam wszystkim miłośnikom kultury i literatury amerykańskiej. Oczywiście, nie jest ona skierowana tylko do nich. Głównym problemem poruszanym w „Wielkim Gatsby’m” jest przecież motyw miłości, który jest tak uniwersalny, iż myślę, że powieść Fitzgeralda może zaciekawić każdego.

 

Książkę zaliczam do wyzwania Trójka e-pik (książka, która została nagrodzona).

 

„Stażystka” Mimi Alford 9 lipca, 2012

Filed under: recenzje — finkaa @ 1:24 pm
Tags: , ,

 Wydawnictwo: Znak litera nova

Rok wydania: 2012

Ilość stron: 255

 

Marion „Mimi” Alford jest  70-letnią kobietą, która jako 19-latka została wybrana przez Johna F. Kennedy’ego jako kolejna z jego kobiet na kilka miesięcy. Za panowania JFK w Białym Domu roiło się od sekretarek i pracownic biurowych, które piasowały tę dodatkową funkcję. Romans Alford trwał 18 miesięcy, a po śmierci prezydenta sprawa ucichła. Niestety tylko na 50 lat. W 2003 roku sprawa przeciekła do pracy i Mimi ze spokojnej mieszkanki Nowego Jorku i pracownicy administracyjnej lokalnego kościoła stała się na chwilę minigwiazdą brukowców. Nie mogąc uciec wydała oświadczenie i mogłoby się na tym skończyć, gdyby nie to, że postanowiła napisać książkę…
 
Alford pochodzi z dobrego amerykańskiego domu, uczęszczała do najlepszych, prywatnych szkół dla dziewcząt. Staż w Białym Domu miał być fantastyczną przygodą i świetnym dodatkiem do genialnego CV. Już w pierwszych dniach swojej pracy w biurze prasowym Białego Domu, Mimo dostała telefon od współpracownika, który pytał czy nie poszłaby popływać. Bez zastanowinia zgodziła się i tak odkryła basen Białego Domu. W godzinach pracy pływały w nim najładniejsze pracownice, a prezydent przychodził wybierać. Tak właśnie wybrał i Mimi. Kierowana sztabem zaufanych współpracowników JFK’a szybko poznała jak należy się zachowywać i którędy do sypialni Najważniejszego. Nawet po skończonym stażu, kiedy Mimi mieszkała już w akademiku, prezydent dzwonił do niej pod pseudonimem i zapraszał na wspólne półoficjalne podróże. Tak młodziutka dziewczyna spędzała czas z prezydentem, niby będąc jego zabawką, niby kochanką, niby przyjaciółką, niby służącą.
 
Co mnie urzekło w „Stażystce” do dogłębny i uroczy opis amerykańskiego życia lat 60′. Akcja toczy się nie tylko w Waszyngtonie, ale również na Brooklynie i Manhattanie, oraz marginalnie w stanie New Jersey. Co więcej, jeśli książkę potraktować jako powieść obyczajową o przebiegu życia zwyczajnej, amerykańskiej kobiety można pokusić się o stwierdzenie, że Mimi Alford napisała dość  przyjemne czytadło. Jej postać bardzo mnie zaciekawiła. Przejścia z pierwszym mężem, praca w kościele, biegi, wychowywanie dzieci i prawdziwa miłość w bardzo dojrzałym już wieku. Te wszystkie zwyczajne rzeczy sprawiły, że poznałam silną kobietę, z którą mógłaby się identyfikować każda z nas. Amerykańska sceneria dodała tylko całości animuszu.
 
Niestety, znacznym mankamentem, o którym ciągle do końca nie wiem co napisać, był epizod „romansu” z Kennedy’m. Wzięłam to słowo w cudzysłów celowo, gdyż nie mam na ten związek właściwego określenia. Czy potępiam Mimi? Raczej nie, bo kim jestem, żeby mieć do tego prawo? Uważam jednak, że to co się stało powinno skończyć się prostolinijnym oświadczeniem, zamkniętym w kilku zdaniach, które podała do prasy będąc już rozpoznaną przez media. Myślę, że wiele lat po śmierci prezydenta, oraz będąc w sile wieku, po prostu nie wypada pisać o tym jak straciło się dziewictwo z najbardziej wpływowym człowiekiem Ameryki lat 60-tych. Niesmacznie robiło mi się przy opisach jego seksualnych preferencji, oraz jej uległości, której skądinąd Mimi wcale się nie wstydzi, twierdząc, że była młoda i naiwna, a prezydent dawał jej poczucie wysokiej samooceny.
 
Musiało upłynąć wiele czasu od przeczytania, zanim zdecydowałam się napisać tę recenzję. Jeśli ktoś oczekuje, że książka zabierze go w świat erotycznych uniesień prezydenta, to się rozczaruje. Takich nie było i nie mogło być między 19-letnią, nieświadomą Mimi i JFK’iem, który miał 45 lat. Jedyne co „Stażystka” oferuje to w sumie garść suchych faktów o związku tytułowej bohaterki z prezydentem, oraz szczegółowy opis jej całego (!) prywatnego życia, od narodzin, aż do teraz.
 
Jak ocenić książkę? Proponuję w dwóch kategoriach. Jeśli Mimi liczyła na to, że rzuci publiczność na kolana swoim romansem z Kennedy’m to wyszła z tego niesmaczna powiasta zasługująca na dwóję. Natomiast jeśli spojrzeć na ksiażkę jako na powieść obyczajową ukazującą życie przeciętnej Amerykanki o dość odważnej postawie wobec mężczyzn, możnaby się pokusić o dobry z minusem.
 

Książkę otrzymałam jako egzemplarz recenzyjny od wydawnictwa ZNAK. Dziękuję!

 

„Bez śladu” Harlan Coben 23 Maj, 2012

Filed under: recenzje — finkaa @ 8:59 pm
Tags: , , ,

 Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2005

Ilość stron:  336

 

Myślę, że nikomu nie trzeba przedstawiać Harlana Cobena. Uwielbiany przez miłośników kryminału i kojarzony przez większość ludzi lubiących literaturę. Krótko mówiąc, Amerykanin jest jednym z najpopularniejszych współczesnych pisarzy. Jego książki rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, a z pozoru nierozwiązywalne zagadki frasują tysiące ludzi na całym świecie. Jednak czy „Bez śladu” sprosta tak wygórowanej poprzeczce? Narażając się wielu fanom, muszę stwierdzić, że nie do końca…
 
Myron Bolitar, agent sportowy i były koszykarz, dostaje tajemnicze zlecenie. Musi odszukać jednego z czołowych graczy NBA, tak aby zespół mógł spokojnie odnosić dalsze zwycięstwa. Co stało się zaginionemu sportowcowi? Czy Greg Downing się ukrywa? Nie żyje? A może uciekł od przytłaczającej go popularności? Myron przejdzie przez piekielną drogę, aby dotrzeć do prawy. Po drodze spotka kilka niezwykle intrygujących kobiet, dostanie kilka porządnych łomotów, przekona się, że można liczyć wyłącznie na najbliższych przyjaciół, oraz zrozumie kto jest miłością jego życia.
 
Tak w skrócie przedstawia się fabuła. Co zatem nie gra? Niestety, jak na kryminał, i to tak znakomitego pisarza, to wszytko za mało. Krąg podejrzanych dziewnie zawężony, fakty zbyt gładko łączące się z sobą. W sumie zero zaskoczenia. Po fenomenalnej „Mistyfikacji” – książce, przez którą nie mogłam zasnąć, ani zebrać myśli przez kilka dni po przeczytaniu – liczyłam, że „Bez śladu” pozostawi mnie w jeszcze większym szoku. Niestety, nic bardziej mylnego. Owszem, akcja rozkręca się na ostatnich osiemdziesięciu stronach. Człowiek czuje, że jest o krok od ostatecznej odpowiedzi i nie może przestać czytać, ale co tu robić przez pierwszych 250 stron? Po przeczytaniu książki, odłożyłam ją i zapomniałam tak jak zapominam o wyczytanej w prasie prognozie pogody.
 
„Bez śladu”, tak jak pewnie wszystkie książki Cobena jest skonstruowana w charakterystyczny sposób. Autor nie skupia się na przesadnych opisach. Owszem, wrzuca krótkie zdania nie wnoszące niczego do akcji, jednak głównie skupia się na opisie zachować i reakcji bohaterów. Niestety, to co zachwyciło mnie w „Mistyfikacji”, czyli głęboka analiza ludzkich myśli i zachowań, ich krętactw i motywów, tutaj wydawała mi się zbyt płytka. Czułam, że autor już na samym początku przykleił każdemu bohaterowi łatkę i nie starał się już niczym zaskoczyć. Inteligentny Myron, elegancki Win, wyzwolona Esperanza, oraz spostrzegawcza Audrey są postaciami, które za nic w świecie nie zrezygnują ze swoich przewodnich cech i nie wprawią czytelnika w osłupienie. Szkoda, bo obnażając prawdę o sobie, sprawiają, iż czytelnik rozpracowuje ich szybciej niż by sobie tego życzył.
 
Język powieści również pozostawia sporo do życzenia. Książce kryminalnej jestem skłonna wybaczyć wulgaryzmy i dość nieformalne zwroty, szczególnie podczas policyjnych pogawędek czy oględzin zwłok. Mimo to czytając dialogi miałam często wrażenie, że to nie jest rozmowa dwóch inteligentnych facetów, którzy umiejętnościami dedukcji przewyższają Holmes’a, a jedynie słowna potyczna dwójki dzieci, które postanowiły zabawić się w „kto wrzuci najwięcej brzydkich słów w najkrótszym czasie”. Niekiedy było to zabawne, częściej jednak irytujące i zupełnie zbyteczne.
 
Reasumując, rzadko zdarza mi się tak krytycznie podejść do książki. Być może do tej negatywnej oceny przyczynił się fakt, że Coben jest powszechnie szanowany i często podawany jako mistrz gatunku. „Bez śladu” jednak naprawdę wiele brakuje do trzymającej w napięciu, dobrej powieści kryminalnej. W żadnym jednak wypadku nie podcinam skrzydeł Cobenowi i z pewnością dam mu jeszcze szansę. Dla zainteresowanych, gorąco polecam „Mistyfikację”. Zaczynając przygodę z Cobenem właśnie od tej powieści, na pewno stwierdzicie, że miano mistrza jednak mu się należy.

 

„Zapach spalonych kwiatów” Melissa de la Cruz 7 listopada, 2011

Filed under: recenzje — finkaa @ 9:58 pm
Tags: , , ,

 Wydawnictwo: Znak literanova

Rok wydania: 2011

Ilość stron: 303

Melissa de la Cruz to kolejna interesująca pisarka amerykańska, która podbija serca ludzi na całym świecie. Autorka bestsellerów New York Times i USA Today na co dzień pisze dla amerykańskich kobiecych magazynów takich jak Glamour czy Cosmopolitan, znajdując również czas na nieco bardziej opasłe formy, czyli książki. Rozdarta między Los Angeles, a Nowym Jorkiem, Melissa jest również żoną i matką.

 

Moje pierwsze spotkanie z tą jakże obiecującą autorką oceniam dość pozytywnie. Nie znam się zbytnio na gatunku paranormal romance, ale zaryzykuję stwierdzenie, że „Zapach spalonych kwiatów” można do takich zaliczyć. Wnioskuję po tym, że jedna z głównych bohaterek – czarownic zakochuje się w zwykłym człowieku, a druga postanawia się pobrać z osobnikiem niezwykle trudnym do sklasyfikowania. Może  to upadły anioł, lub demon, a może to to samo? Oczywiście, książkę można również określić jako fantasy, ze względu na ukrytą w niej magię, miotły, kociołki, różdżki, maszerujące żołnierzyki i dziwne stwory.

 

Co do fabuły, głównymi bohaterkami są matka i dwie córki. Wszystkie trzy są czarownicami próbującymi ukryć swoje prawdziwe oblicza między normalnymi ludźmi. Kiedy jedna z  sióstr – Freya – ma dość chowania się za pozorami normalności, zaczyna pomagać swoim klientom, serwując im miłosne, zaczarowane koktajle. Kiedy druga siostra – Ingrid – postanawia skończyć z ukrywaniem się, wiąże supły i szepcze zaklęcia, aby przywrócić kobietom płodność, zdrowie i zdradzających mężów. Matka dziewczyn – Joanna – również ma na swoim koncie kilka zagrań, które obnażają jej prawdziwą naturę. Nagle miarka zaczyna się przebierać i nad spokojnym miasteczkiem zbierają się czarne chmury. Kilka niewyjaśnionych zaginień, oraz śmierci daje czarownicom do myślenia czy aby nie naraziły się Radzie i nie ściągnęły na siebie niebezpieczeństwa…

 

Między czasie, Freya prowadzi  całkiem wyuzdane, podwójne życie erotyczne, a Ingrid z mocno związanym koczkiem i okularami przysłaniającymi nie tylko oczy, ale również jej prawdziwe oblicze, nieświadomie uwodzi płeć przeciwną. Jak skończą się nierozważne wyczyny kobiecej rodziny czarownic? Gdzie podziała się jej męska część? Odpowiedzi na te pytania należy szukać między stronami, obłożonej prześliczną okładką książki.

 

„Zapach spalonych kwiatów” mogłabym podzielić na trzy części. Pierwsza, najdłuższa, i moim zdaniem najlepsza, to opis życia trójki samotnych kobiet, które w swoim codziennym życiu kochają, doświadczają problemów, chodzą na spacery, uwodzą, przebierają się i są odwiedzane przez sąsiadów. Część druga przenosi nas do dziwnego świata fantasy, zabiera do krainy umarłych, prezentuje masę symboli i znaków. Tutaj nazwy miejsc i ludzi są tak egzotyczne, że łamałam sobie język i traciłam pojęcie o co w tym wszystkim chodzi. Część trzecia jest króciutka i wywraca całą resztę do góry nogami – to epilog, który pozostawia nas zdezorientowanych i pełnych dociekliwych myśli.

 

Wielkim plusem książki są jej barwne bohaterki. Mimo, że są skrajnie różne, dosłownie nie da się ich nie lubić. Serdeczne, zwariowane, uczuciowe, wymarzone kandydatki na przyjaciółki, przed którymi nie ma  się tajemnic. Lekki  język książki sprawia, że czyta się ją przyjemnie, a liczne dialogi ułatwiają zrozumienie nawet najbardziej zawiłych kwestii. Kolejnym atutem „Zapachu” jest  wartka akcja. Czytelnik nie ma czasu się nudzić, gdyż krótkie rozdziały przenoszą go w różne światy, stawiają naprzeciw trudnych, a czasem wzruszających problemów.

 

Minusy? Na pewno nie lubię kiedy książka „się nie domyka”, to znaczy kiedy nie daje mi stuprocentowej odpowiedzi jak potoczyły się dalsze losy bohaterów. „Zapach spalonych kwiatów” zostawił w tej kwestii czytelnikowi prawdziwe pole do popisu. Można mnożyć przypuszczenia, co dalej z sympatycznymi czarownicami. Być może niektórzy odbiorą to jako największy atut…

 

Mam mały problem ze zdefiniowaniem odbiorcy. Tematyka czarownic najbardziej kojarzy mi się z książkami młodzieżowymi, jednak zawarte w „Zapachu spalonych kwiatów” sceny seksu tę grupę raczej wykluczają. Myślę, że jest to książka skierowana do kobiet gotowych na ostry romans, a zarazem obdarzonych bogatą wyobraźnią i otwartych na równoległe światy.  Polecam!

 

Książkę otrzymałam do recenzji od Wydawnictwa Znak. Dziękuję!

 

 

New York, New York 30 Maj, 2011

Filed under: na marginesie — finkaa @ 11:58 am
Tags:

Miałam to napisać dopiero jutro, ale nie wytrzymałam… Chciałam Was zachęcić do zapoznania się ze swoistym przewodnikiem po literaturze poświęconej Nowemu Jorkowi, który stworzyłam za pozwoleniem i namową Długopisarki, oraz z pomocą Przemka, a który dostępny jest na kanapowym blogu.

Oto wstęp do mojego przewodnika:

Nowy Jork to miasto żyjące 24 godziny na dobę przez wszystkie dni w roku. Nic więc dziwnego, że nikt nie potrafi koło niego przejść obojętnie. Także my, Kanapowicze, lubimy (a może nawet kochamy) Nowy Jork. Myślę, że wielu z nas chciałoby choć na chwilę przenieść się do tego zaczarowanego świata rozrywki, mody i zróżnicowania kulturowego. Motywy naszej miłości do Nowego Jorku są przeróżne. Od ekskluzywnych zakupów, poprzez nocne życie, aż do Central Parku i cudownej mentalności Amerykanów. 

Jeśli macie ochotę na całość, zapraszam tutaj.

Pozdrawiam, finkaa

 

„Księżniczki z Park Avenue” Plum Sykes 12 kwietnia, 2011

Filed under: recenzje — finkaa @ 10:59 am
Tags: ,

Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2007

Ilość stron: 304

Od samego początku w Plum Sykes doszukiwałam się podobieństw do Candace Bushnell, przezabawnej i przeinteligentnej twórczyni „Seksu w wielkim mieście”. Oczywiście, nie pomyliłam się. Sykes jest równie błyskotliwa, równie uzależniona od mody i równie utalentowana co Bushnell. Książki Sykes również podszyte są autentycznymi przeżyciami autorki, a jej język jest równie lekki, zabawny i urzekający.  Co ciekawe i charakterystyczne, Plum Sykes podobnie jak jej bohaterka z „Księżniczek” urodziła się w Wielkiej Brytanii. Do Nowego Jorku Sykes przybyła dopiero w 1997 roku i, mam wrażenie, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia miłością prawdziwą i głęboką. Brytyjka pisywała o modzie i życiu w wielkim mieście do „Vogue”, zupełnie jak Moi, główna bohaterka „Księżniczek z Park Avenue”.

„Księżniczki z Park Avenue” to fantastyczny przewodnik po salonach mody i rozrywki Nowego Jorku. Główna bohaterka to córka Amerykanki i Brytyjczyka, której dzieciństwo w zachmurzonej Anglii tak skrzywiło psychikę, że tuż po wyzwoleniu się spod skrzydeł rodziców wyruszyła na podbój nowojorskich elit. Udało jej się to doskonale – Moi obraca się w doborowym towarzystwie najbogatrzych, nowojorskich młodych dam, pisuje do jednego z najpoczytniejszych pism, dostaje ubrania od najlepszych projektantów i regularnie wybiera się do „Brazylii” z najprzystojniejszymi mężczyznami. (prawdziwe znaczenie tej przenośni odkryjecie po przeczytaniu kilku pierwszych stron, choć myślę, że już teraz łatwo się domyślić 🙂 ). Oczywiście, jak każda księżniczka, Moi szuka prawdziwej miłości. Oczywiście, jak każda księżniczka, dziko sprzeciwia się woli matki, która widziałaby córkę jako żonę brytyjskiego earla.  Jednak czy uda jej się uciec przed prawdziwym przeznaczeniem? Zdecydowanie nie. Los płata Moi figle i bawi się z nią w chowanego. Prawdziwe szczęście jest na wyciągnięcie ręki, tylko w którą stronę ów rękę wyciągnąć? Jest tyle możliwości, że Moi regularnie zapada w depresje, manie,  a nawet stara się popełnić samobójstwo.

Na pierwszy rzut oka książka wydaje się być przewidywalna, prosta i niewyszukana. Zapewniam Was jednak, że to tylko pozory. Owszem, nie znajdziemy w niej mrożącego krew w żyłam suspensu, ani nawet wartkiej akcji, ale nie o to  chodzi. Księżniczki mają nas doprowadzić do łez śmiechu, do współczucia, do zachwytu, do zazdrości, a przede wszystkim do radości z obcowania z nimi.

Lekki język, niesamowite poczucie humoru, anegdoty, zbiegi okoliczności – to wszystko cechy charakterystyczne „Księżniczek z Park Avenue”. Książkę czyta się niezwykle przyjemnie i niewiarygodnie szybko. 300 stron umknęło spod moich palcy, zanim zdałam sobie sprawę, że przekroczyłam połowę. Jedyne o co można mieć żal do autorki to dlaczego tak krótko?

Książkę polecam wszystkim dziewczynom, które chcą odpocząć od ciężkiej literatury, która zmusza do myślecia, typowania mordercy, odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”, głębokich filozoficznych wynurzeń i zastanowienia nad samą sobą. „Księżniczki z Park Avenue” odłożycie z uśmiechem na twarzach, z beztroską i lekkością ducha, gotowe na nowe wyzwania literackie.

 

„Co widział pies i inne przygody” Malcolm Gladwell 3 kwietnia, 2011

Filed under: recenzje — finkaa @ 12:43 pm
Tags: , ,

Wydawnicwo: ZNAK litera nova

Rok wydania: 2011

Ilość stron: 395

Jak dowiadujemy się z okładki, Malcolm Gladwell to „geniusz opowieści”, „wszechwiedzące i wielorękie bóstwo anegdot”, „gwiazda amerykańskiego dziennikarstwa”, „publicysta New Yorkera„, „autor czterech książek, które stały się światowymi bestsellerami”, a Time „zaliczył go do grona 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie”. I jeszcze jedno, Malcolm Gladwell to „ulubiony pisarz światowych liderów”. Moim skromnym zdaniem natomiast, Gladwell to przeinteligentny facet, który do swojego dziennikarskiego fachu podchodzi nader profesjonalnie, niezwykle szczegółowo zagłębiając się w każdy temat.

„Co widział pies i inne przygody” to zbiór artykułów powstałych w okolicach 2000 roku, traktujących absolutnie o wszystkim; od keczupu, poprzez mammografię, aż do seryjnych morderców i maszynek do siekania warzyw. Książka jest podzielona na trzy części; pierwsza opowiada o ludziach z pasją. Tu znajdziemy artykuł o facecie nazwiskiem Ron Popeil, który jest mistrzem sprzedaży i autorem niezliczonych patentów na sprzęt kuchenny. Zna go chyba każdy kto choć trochę czasu poświęcił oglądaniu telezakupów. W tej części także znajdziemy artykuły o kobietach, które były autorkami pierwszych, amerykańskich reklam farb do włosów, o niezwykle religijnym wynalazcy tablitki antykoncepcyjnej czy o zaklinaczu psów. Druga część jest poświęcona ludziom, którzy płynęli, bądz niekiedy wciąż płyną pod prąd, snując mniej lub bardziej niepopularne teorie. Na przykład, czy wiecie, że władze Denver doszły do wniosku, iż bardziej opłacalnym jest dawać bezdomnym wyposażone mieszkania, niż finansować ich pobyty w szpitalach i na dołkach? Albo czy macie choć cień podejrzeń kto odpowiedzialny jest za eksplozję Challengera? Lub co łączy skrajnie różne tematy operacji Pustynna Burza i aparatu mammograficznego? Trzecia część książki traktuje o przypadłościach naszych charakterów i inteligencji. Czy pierwsze wrażenie może mieć taką samą wartość dla pracowadwcy jak godzinna rozmowa kwalifikacyjna i dlaczego niektórzy detektywi są porównywani do wróżek? Odpowiedzi na te oraz tysiące innych pytań znajdziecie czytając „Co widział pies i inne przygody”.

Książka porusza tak różnorodną tematykę, że nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie czy rzeczywiście jest interesująca. Przez wiele artykułów (np. ten o keczupie, farbie do włosów, seryjnych mordercach, tabletce antykoncepcyjnej, krajalnicach do warzyw, bezdomnych, psach ) brnęłam z zapartym tchem i entuzjaznem. Przez niektóre (np. ten o Enronie, mammografie, czy obliczeniach związanych z Wall Street) nie mogłam się przedrzeć. Traktując książkę jako całość muszę pochwalić błyskotliwość i zaangażowanie autora. Gladwell potrafi znaleźć zaskakujące analogie w pozornie niezwiązanych tematach. Co wspólnego ma tenisistka Jana Novotna z  Ephimią Morphew, specjalistką z NASa, czy Johnem F. Kennedy’m Juniorem? Wydawałoby się nic, a jednak ich nazwiska pojawiają się jedno pod drugim w jednym z artykułów. Na pochwałę zasługuje także język. W książce poruszane są niekiedy zupełnie trywialne tematy, które przeplatają się z bolączkami społeczeństwa, katastrofami czy śmiertelnymi chorobami. „Lekki” język książki ze szczyptą dobrego humoru, sprawia jednak, że każdy z artykułów czyta się na swój sposób przyjemnie.

„Co widział pies i inne przygody” to prawie 400 stron napisanych dość zbitą czcionką, co gwarantuje zajęcie nie na jeden, a na dobrych kilka wieczorów pod rząd.  Przekrój przez tematykę sprawia, że każdy, dosłownie i bez wyjątku,  może wybrać z niej coś dla siebie. Pomimo poruszania różnorakich problemów, książka nie wymaga od nas uprzedniej wiedzy na ich temat. Jest ona doskonałą okazją, by odejść na chwilę od ulubionej powieści i doświadczyć prawdziwego amerykańskiego dziennikarstwa. Pozycję tą potraktowałabym także jako doskonały prezent dla kogoś, komu chcemy kupić książkę, ale nie znamy dokładnie jego gustu. Lokując pieniądze w taki przekrój tematyczny na pewno trafimy.

Książkę otrzymałam jako egzemplarz recenzyjny od wydawnictwa ZNAK litera nova.

 

„Niania w Nowym Jorku” Nicola Kraus i Emma McLaughlin 7 marca, 2011

Filed under: recenzje — finkaa @ 10:24 pm
Tags: ,

Wydawnictwo: Znak

Rok wydania: 2003

Ilość stron: 335

Ten wpis mógłby się zawierać w jednym słowie: REWELACJA.

Kiedy zobaczyłam tę pozycję w antykwariacie przyciągnęły mnie tylko słowa „Nowy Jork”. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Książkę przywiozłam do domu i włożyłam w stos innych, przeznaczonych do przeczytania. Traf chciał, że nie poleżała tam długo.

Emma McLaughlin spotkała Nicole Kraus na Uniwesytecie Nowojorskim.  Oprócz tego, że były rówieśnicami, łączyło je jeszcze coś – obie pracowały jako nianie dzieci bogatych nowojorskich rodzin. To doświadczenie oraz wspólne zamiłowanie do literatury sprawiły, że dwie młode kobiety stworzyły niesamowite dzieło, od którego nie mogłam się oderwać. Książkę czytałam na wykładach, w pracy wśród rozwrzeszczanych dzieci, przy kuchennym stole, od wczesnego rana do późnej nocy.

„Niania w Nowym Jorku” to opowieść o dwudziestokilku letniej, niezwykle odważnej dziewczynie imieniem Nan. Młoda studentka psychologii rozwojowej dziecka poszukuje pracy jako niania. Traf sprawia, że w parku natrafia na młodą, dystyngowaną panią X, która od razu oferuje jej pracę. Bez namysłu Nan przystaje na propozycję i tak zaczyna się jej koszmar. Grayer, jedyne dziecko państwa X początkowo nie daje żyć Nanie. Później jednak całym problemem okazują się być jego rodzice –  zapracowany ojciec z wybujałym temperamentem, oraz odrzucona matka, która za wszelką cenę walczy o zachowanie życiowej równowagi.

Być może czytając notkę na okładce dojdziecie do wniosku, że „Niania w Nowym Jorku” jest książką „rozrywkową”. Nic bardziej mylącego. To przewodnik po ludzkich charakterach, psychikach, uczuciach i pragnieniach. To przestroga dla wszystkich, którym wydaje się, że życie rodzinne to za mało, a dzieci to nieszkodliwe zabawki, które można przerzucać z kąta w kąt, używając tylko od czasu do czasu. Niesamowita kreacja Grayera jako chłopca niezwykle wrażliwego, pragnącego podstawowych przywilejów, których każde dziecko powinno doświadczać na co dzień sprawiła, że po dobrnięciu do ostatniej strony jeszcze długo nie mogłam zasnąć, marząc o tym żeby dzieci z takimi problemami po prostu nie było. Fantastyczne przedstawienie postaci niani jako osoby niezwykle wrażliwej, znającej psychikę dzieci, umiejącej z nimi obcować i dogadywać się bez słów dało mi wiele wskazówek nie tylko jak pracować z dziećmi, ale również takich, które zapamiętam na całe życie i które zapewne będą mi potrzebne kiedy sama wcielę się w rolę mamy. Państwo X niesamowicie trafnie przedstawieni jako straszydła współczesnego społeczeństwa dosłownie przerazili mnie swoją bliskością i otworzyli oczy na to czego należy bezwzględnie unikać, aby zachować resztki człowieczeństwa.

Język książki sprawia, że czyta się ją bardzo łatwo. Cięte komentarze Nany powodują, że raz człowiek się śmieje w głos, a za chwilę wydaje mu się, że wybuchnie płaczem. Autorkom niesamowicie zgrabnie udało się połączyć sferę myśli Nany z tym co mówiła, nie gubiąc przy tym wątku, ani nie kołując odbiorcy. Mimo, że treść zdaje się być pełna zwrotów akcji i dygresji głównej bohaterki, po prostu nie idzie się w niej poplątać. Trafne cytaty na początku każdego z rozdziałów pięknie ubogacają całość.

Osobiście uważam „Nianię w Nowym Jorku” za odkrycie mięsiąca, a może nawet roku. I piszę to z całą świadomością, że mamy dopiero marzec. Chciałabym polecić ją nauczycielom, którym często wydaje się, że ich rola jest ograniczona wyłącznie do przekazywania wiedzy. Chciałabym ją polecić rodzicom, którzy czasem w ferworze organizowania dzieciom zajęć pozaszkolnych zapominają, że wysyłają na nie myślące i czujące istoty. Chciałabym ją polecić wszystkim, którzy przedkładają pracę nad życie prywatne, a także tym, którzy mają wyrzuty sumienia, że pracują za mało.

 

„Śmiertelna Fantazja” J.D. Robb 13 lutego, 2011

Filed under: recenzje — finkaa @ 12:39 pm
Tags: , , ,

„Śmiertelna Fantazja” – J.D. Robb

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Rok wydania: 2011

Ilość stron: 392
 
Nora Roberts to kobieta o wielu twarzach, które zmienia jak maski, aby trafić dokładnie w tych, których trafić zamierza. Jeszcze kilka dni temu byłam skłonna do wzruszenia się nad losami udręczonej i romantycznej Cilli z „Hołdu”, dziś przyklasnęłam twardej babie ze „Śmiertelnej Fantazji”.
 
„Śmiertelna Fantazja” to kolejna część futurystycznego cyklu Roberts pisanego pod pseudonimem J.D. Robb. Bohaterką cyklu jest Eve Dallas, nowojorska policjantka o tragicznej przeszłości. Razem ze swoim mężem Rorke’m, który stał się jej cywilnym doradcą, Eve rozwiązuje kolejną zagadkę. Tym razem jest to śmierć 29-letniego milionera, który zmarł w swoim trzypoziomowym apartamencie podczas testowania jednej z gier, produkowanej przez jego firmę. Młodzieniec o imieniu Bart jest jednym z czterech właścicieli ogromnej korporacji produkującej gry komputerowe. Z pozostałą trójką (dwóch facetów oraz dziewczyna) Bart zna się jak łyse konie. Z dwojgiem z nich zna się niemal od urodzenia, z całą trójką studiował i zakładał firmę. Wszyscy zdają się być niezwykle poruszeni i załamani jego śmiercią. Jednak dla Eve to za mało. Detektyw od razu odbiera czytelnikowi szanse na jakiekolwiek spekulacje i otwarcie twierdzi, że mordercą jest jeden z trzech pozostałych przy życiu wspólników. Kiedy w podobnych okolicznościach (we własnym mieszkaniu, podczas testowania gry) zostaje znaleziona  ledwie żywa jedyna kobieta z grona właścicieli, liczba podejrzanych jeszcze się zawęża…
 
„Śmiertelna fantazja” to kryminał z elementami romansu, który odbiega nieco od sztandarowej pozycji, którą zaklasyfikowałabym jako kryminał. Dlaczego? Pierwszy raz miałam do czynienia z zagadką mordersta, w której detektyw od razu zawęził liczbę podejrzanych i nie robił nic w kierunku zaprzeczenia swoim podejrzeniom tak, aby zmylić czytelnika. Muszę przyznać, że trochę mnie to sfrustrowało, gdyż lubię książki, które na ostatniej kartcę obalają moją misternie wypracowaną teorię. Pierwszy raz, także, miałam do czynienia z książką, która tak słabo zawoalowała motywy  zbrodni. Nie chcę wdawać się w szczegóły żeby nie umniejszyć Waszej zabawy, ale biorąc pod uwagę okoliczności morderstwa i brutalnej napaści, od razu wpadniecie na to kto i dlaczego i w jaki sposób. Przyznam, że trochę męczy czytanie książki, w której detektyw zadaje pytania teoretycznie bez rozwiązania, a my moglibyśmy odpowiedzieć na nie śpiewająco.
 
Kolejnym minusem tej pozycji jest jej język. Nie chodzi mi tu o słabe tłumaczenie, bądź błędy natury ortograficznej czy stylistyczne. Chodzi mi o kulturę języka głównych bohaterów. Rozumiem, że są nimi twardzi gliniarze, którzy na co dzień parają się mordami, gwałtami, włamaniami itd. Nie mniej jednak trochę bolą oczy kiedy czyta się, że smukła i brązowowłosa kobieta z dołkiem w brodzie rzuca dowcipami o du_ _ _, a jej zgrabna partnerka nie zna kultyralnych określeń na pewne części ludzkiego ciała.
 
Akcja książki rozgrywa się w 2066 roku. Fabuła naszpikowana jest futurystycznymi wynalazkami. Najbardziej rozbawiło mnie więzienie poza Ziemią, powietrzny tramwaj i android-służący.
 
To, że mam kilka zastrzeżeń nie znaczy jednak, że książka jest totalnie do bani. O nie! Eve świetnie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Jest harda i nie daje się łatwo wyprowadzić z równowagi. Mam wrażenie, że dla oddania zmarłemu sprawiedliwości, pracuje dzień i noc (z małymi przerwami na flirt z przystojym mężem, oczywiście 🙂 ). Eve nie lubi marnować czasu na grzebanie w swojej garderobie, ani na zbędnego fryzjera, więc pada dość regularnie ofiarą żartów jej przyjaciół i partnerki.
 
Książka przeplata wątki „lżejsze” z makabrycznymi napaściami i brutalnymi opisami zdjęć detana. Nie sprawia to jednak, że czyta się ją ze wstrętem. Wręcz przeciwnie. Osobowość Eve ma to „coś” w sobie co przyciąga i sprawia, że książkę czyta się szybko. I mimo kilku poważnych zarzutów wysuniętych na początku, polecam „Śmiertelną fantazję” nie tylko tym, którzy już znają detektyw Dallas, ale także tym, którzy lubią książkę z wartką akcją, oraz tym, którym nie przeszkadza fakt, że odnajdą odpowiedź prędzej niż główna bohaterka.
 
Książkę otrzymałam jako egzemplarz recenzyjny od Nakanapie.pl